Kompromitacją zakończył się występ polskich sztangistów na Mistrzostwach Świata, które były rozgrywane we Wrocławiu, jako gospodarze zdobyliśmy zaledwie jeden brązowy medal w dwuboju.
Po co organizować imprezy rangi mistrzowskiej w kraju, który się w nich kompletnie nie liczy? Wiedzą to chyba tylko polscy działacze sportowi i politycy, udający że to dobra promocja miasta i państwa. Być może, ale są tańsze i skuteczniejsze metody promocji kraju, to po pierwsze, a po drugie, jeśli gospodarz kompromituje się sportowo przed całym światem, to jest to raczej jego antypromocja, bo świadczy o tym, że nie potrafił się przygotować do imprezy przed swoimi kibicami.
Jedynym naszym medalistą okazał się Bartłomiej Bonk, przeżywający rodzinny dramat, spowodowany przez nieudolnego lekarza. Chwała mu za to i wielki szacunek, że w takiej sytuacji życiowej potrafił skupić się na przygotowaniach i walce o medal. Jak dla mnie to kandydat na sportowca roku.
A pozostali? Nasz mistrz olimpijski Adrian Zieliński wracał do startów po kontuzji, można go rozgrzeszyć, choć być może zdobyłby medal, gdyby nie absurdalna decyzja jego trenerów, którzy najpierw po raz drugi, w krótkim czasie, nakazali mu podchodzić do tego samego ciężaru, by po kolejnej nieudanej próbie dać mu odpocząć i podnieść ciężar o kilogram.
Nic za to nie tłumaczy już Marcina Dołęgi, który w kolejnej wielkiej imprezie, po nieudanych igrzyskach, spalił trzy podejścia do rwania. Trzykrotny mistrz świata wyraźnie nie radzi już sobie z presją startową, zamiast rehabilitacji za igrzyska było pogrążenie się w dramacie.
Oby zapowiedzi Szymona Kołeckiego, prezesa Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów, o zmianach w sztabie trenerskim reprezentacji przyniosły spodziewany efekt i na Igrzyskach Olimpijskich był widoczny postęp w postaci większej ilości medali.